Zaczęło się od wczorajszej ulotki wielkości codziennej gazety, w sumie to całej torby tych gazet. Później były słoiki, a dzisiaj zimny poranek, ale to raczej przez to, że miejsce jakieś takie osłonięte, a gdy już wyszło słońce okazało się, że czas wracać. I niby wszystko dobrze, a jakoś uśmiech zszedł mi z twarzy...
Na szczęście jest Arietta, która smakuje najlepiej, gdy jest pochmurne niebo i pada deszcz, gdy idę z parasolem i wiem, że w tej chwil wszystko mam gdzieś... Potem okazało się, że "heloł są jakieś granice", i, że "w teatrze jest nudno", a wszystko po to by przypomnieć sobie, że nie ma mnie w domu, gdy wieszam firanki, że superman zaczyna się na tę literę, na którą kończy się arbuz, że księżniczki nie latają, bo to inna bajka i może jeszcze po to by wspomnieć moje "żole".
A teraz jak zwykle szukam planu na jutrzejsze zajęcia, nie wiem gdzie posiałam umowę o pracę i jak przeważnie mam bajzel na półce. Czy ja zawsze muszę być taka roztrzepana? W sumie to powinnam się uczyć na jutrzejsze koło, ale przecież jest tyle rzeczy do zrobienia.