Już trzeci raz zabieram się do pisania tego posta i w końcu udało mi się nie zrezygnować.
Zostało mi ostanie sześć dni na rowerze i na myśl o tym odczuwam lekkość, a przecież miało być mi źle, może nie jakoś bardzo, ale na tyle, żebym nie mogła się odnaleźć, żebym odczuwała czegoś brak...
Zostało mi też ostanie sześć dni wakacji i nie mogę się doczekać aż upłyną, by wrócić do życia w stylu "rock 'n' roll" , bo ostatnio czuję się tak jakbym, pomimo braku większego czasu, przeżywała pewnego rodzaju stagnację i to sprawia, że chcę czegoś więcej.
Swoją drogą zastanawiam się jak to się stało, że dopiero po dziesięciu latach biorę rozwód z rowerem, co miał w sobie takiego, że zatrzymał mnie na tak ogromny kawał czasu. No, ale jak to nawet z najbardziej bajkową miłością bywa, wypala się i rozsądniej by było zakończyć ten związek jakiś czas temu...
Tak, więc ruszę z miejsca dopiero za kilka dni i to jest optymistyczny akcent całego zastoju.